Molestowanie i mobbingu w pracy, wymuszona konfrontacja

Sprawa wygląda tak: trzy lata temu padłam kilkukrotnie ofiarą molestowania seksualnego (próby dotykania, obsceniczne teksty, żarty) oraz mobbingu (umniejszanie kompetencji, usilnie tłumaczenie jasnych kwestii z wyjaśnieniem, że mi trzeba wszytko wyjaśniać wielokrotnie, bo nie umiem pojąć, mówienie do mnie kotku na spotkaniach lub uciszanie " no już już, cicho" na tychze spotkaniach, wysyłanie maili z długą listą dw, w których "udowadniane" są rzekome niekompetencja, z których zawsze się wybraniam itp.). Wszystko zgłaszałam szefostwu. Jakiś czas temu okazało się, że podobne zarzuty, ale do innego kolegi, miały trzy inne koleżanki i szefostwo podjęło decyzke o przeprowadzeniu rozmowy z tymi panami. Przed kilkoma dniami w wyniku kolejnego mobbingujczego zachowania zostałam wezwana do szefa (nie jako "oskarżony"), podczas spotkania szef uznał, że zachowanie było mobbingujace, po czym... zmusił mnie do konfrontacji z człowiekiem, który mnie molestował, zażądał, żebym powiedziała, co się wydarzyło.. W szoku posmarowałam, ale w końcu niestety puściły mi nerwy i powiedziałam. Usłyszałam, że kłamie, rzecz jasna. Człowiek ów został ostrzezony o zarzutach kilka tygodni wcześniej, byl przygotowywany, zagroził mi sądem za zniesławienie. W efekcie tej konfrontacji zostałam poddana ostracyzmowi. Szef cofnął mi awans, który mi przyznał, rzekomo dlatego, że nie widzi podstaw - dwa tygodnie wczesniej zatwierdził nową strukturę firmy z mpom wyższym stanowiskiem. Zastanawiam się, czy ta sytuacja to łamanie prawa czy po prostu głupio rozwiązana sprawa z bardzo poważnymi konsekwencjami i potencjalnym przymusem zmiany pracy w tle...

Jeszcze słowem wyjaśnienia, molestowanie miało miejsce kilka razy, potem się skończyło, ale mobbing trwał przez cały czas. Szef wyciągnął je wbrew mojej woli, bo zdawałam sobie sprawę, że to zamierzchłe czasy i oczywiście nie ma świadków.